Inline HTML

Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych przez firmę Orle Pióro Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (02-222) przy Al. Jerozolimskich 179 oraz podmioty współpracujące, w tym należące do Grupy Kapitałowej Platformy Mediowej Point Group SA, zgodnie z przepisami ustawy z dnia 29.08.1997 roku o Ochronie Danych Osobowych (Dz. Ustaw nr 133 poz.883) w celu realizacji usług oraz w celach marketingowych. Oświadczam, że jestem świadom, iż przysługuje mi prawo wglądu do moich danych osobowych oraz możliwość ich poprawiania i usuwania.

Tak się rodzi faszyzm

Paweł Lisicki

Wnieodległej przeszłości, u schyłku minionego wieku, nazwisko Madeleine Albright znaczyło naprawdę dużo. Pierwsza kobieta sekretarz stanu w dyplomacji amerykańskiej, wcześniej ambasador USA przy ONZ, do tej pory pozostaje jednym z najważniejszych komentatorów i analityków sytuacji międzynarodowej. Kiedy zatem sięgnąłem do numeru tygodnika „Polityka”, w którym to ukazał się wywiad z amerykańską polityk, jaki przeprowadził Jacek Żakowski, mogłem się spodziewać prawdziwej uczty intelektualnej. Niestety, jak to często bywa, musiałem obejść się smakiem. To, co zaserwował duet Żakowski-Albright, było co najwyżej mdłą i postną polewką.

Powodem rozmowy jest wydana przez panią Albright książka pod dość alarmującym tytułem, „Faszyzm. Ostrzeżenie”. Wreszcie, pomyślałem, dowiem się z pierwszej ręki, na czym to rzekome zagrożenie polega, jakie są jego oznaki i powody do obaw. I co? I nic. Czytam wprawdzie, że amerykańska polityk „badała historię faszyzmu” i że „wiele z tego, co teraz obserwuje, przypomina to, co działo się 90 lat temu”, jednak w żaden sposób nie potrafi swoich sądów uzasadnić. Jako bowiem człowiekowi dość nieufnemu nie wystarczy mi powiedzieć, że ktoś coś badał i mam mu wierzyć na słowo. Nie, to stanowczo za mało. Domagam się faktów i jeszcze raz faktów. A tych nie ma. Stwierdza choćby była sekretarz stanu, że „wielu ludzi gotowych jest zaufać tym politykom, którzy z dużą pewnością siebie oferują proste, zrozumiałe recepty i obiecują jakąś świetlaną przyszłość tym, którzy im dadzą władzę – tak jak to robili Mussolini i Hitler”, a ja się zastanawiam, kogo ma na myśli. Emmanuela Macrona, który wyskoczył niczym filip z konopi i zaoferował tak proste recepty, że aż wygrał ze znacznie bardziej doświadczonymi politykami? A może Justina Trudeau z Kanady, specjalistę od „świetlanych wizji”? To, że politycy składają obietnice i obiecują ludziom lepsze życie, jest zresztą rzeczą powszechnie znaną. Tylko jak to się ma do faszyzmu? W jaki sposób można wymienić jednym tchem, jak to robi pani Albright, Turcję, Węgry, Polskę („choć w pewnym stopniu”), Filipiny i Brazylię, twierdząc, że mamy do czynienia z powtórką sprzed 90 lat? Jak widać, można, bo – rzekła Albright – „w odróżnieniu np. od komunizmu faszyzm jest zawsze lokalny i nie jest ideologią. Faszyzm to proces zdobywania autorytarnej władzy”. Jeśli faszyzm to nie ideologia, nie jest uniwersalny i jest lokalny, to o co tu w ogóle chodzi? Cóż to za dziwny twór? I co sprawia, że można to coś nazywać jednym, skoro jest tak wieloraki? Na szczęście amerykańska polityk po długich zmaganiach sama ze sobą wreszcie mówi coś, co można by od biedy uznać za cechę charakterystyczną faszyzmu. „Atak na wolne media jest ważnym symptomem idącego po władzę faszyzmu. Nie każdy atak na media prowadzi do faszyzmu, ale każdy rodzący się faszyzm atakuje media, bo każdy faszysta chce niepodzielnie rządzić umysłami ludzi”. Wprawdzie z logicznego punktu widzenia twierdzenie to zdaje się stać w sprzeczności z tezą, że „faszyzm to nie ideologia”, bo jako żywo amerykańska polityk właśnie jako do ideologii do faszyzmu się odwołuje. Ale niech tam, nie będę się czepiać.

Ważniejsze jest coś innego: przecież w oczywisty sposób to nie żadni faszyści, ale lewicowi liberałowie od lat zdominowali media. To lewicowo- -liberalne media działają niczym walec, narzucając jednolity przekaz i „chcąc niepodzielnie rządzić umysłami ludzi”, wspierając kampanie LGBT, liberalizację aborcji czy napływ muzułmańskich imigrantów. Co więcej, to obecne lewicowo-liberalne rządy, wprowadzając ustawy o walce z mową nienawiści, próbują dominację wspierających je mediów zalegalizować i uniemożliwić inny, konkurencyjny przekaz. Toż to właśnie byłby faszyzm! Wiem, wiem, nie na tyle jestem naiwny, żeby wierzyć, że tu chodzi o argumenty. Cała ta pseudokonstrukcja intelektualna – faszyzm nadchodzi – służy nie opisowi rzeczywistości, lecz przypinaniu łatek tym, których się nie lubi, i mobilizacji strachem swoich. Czyli nic nowego pod słońcem.

© ℗

Spis treści

Spis treści schowaj

Pobierz wersję PDF

Ostatnie wydania

Zobacz archiwum wydań