W RZECZY SAMEJ
Tęczowa tyrania
Paweł Lisicki
Nad budynkiem Parlamentu Europejskiego 17 maja zawisła, pierwszy raz w historii, tęczowa flaga. W ten sposób posłowie postanowili wyrazić swoją solidarność z osobami LGBT. Tego dnia przypadał bowiem Międzynarodowy Dzień Przeciw Homofobii, Transfobii i Bifobii.
Przeciw temu idiotycznemu pomysłowi postanowili zaprotestować europosłowie Prawa i Sprawiedliwości. Ryszard Legutko słusznie zauważył, że rolą Parlamentu Europejskiego nie jest dokonywanie rewolucji moralnej. Stwierdził też, że „pod hasłem »homofobia« kryją się nie ataki na ludzi o skłonnościach do osób tej samej płci, bo takich ataków właściwie nie ma. Pod hasłem homofobii kryje się odmowa zmiany prawa, a właściwie zmiany definicji małżeństwa, która funkcjonowała w świecie od czasów niepamiętnych”. Jak łatwo przewidzieć, ten akt elementarnej odwagi moralnej musiał ściągnąć na polskich prawicowych polityków gromy oburzenia, drwiny i złość.
Nie chodzi tu o żadną tolerancję. We wszystkich krajach Unii Europejskiej homoseksualiści i lesbijki cieszą się pełną swobodą. Od dawna już nikt nie penalizuje stosunków seksualnych między przedstawicielami tej samej płci. Nikt ich nie prześladuje ani nie pozbawia praw. Tylko że nie tego w ogóle dotyczy spór. Prawdziwym celem organizacji LGBT jest doprowadzenie do całkowitego zrównania relacji homoseksualnych z tzw. przez nich heteroseksualnymi. Chodzi o to, by zniknął podział na normę i jej naruszenia, na naturę i to, co naturze przeciwne. Albo, używając języka religijnego, na grzech i prawość.
Żeby tego dokonać, działacze grup LGBT próbują zniszczyć tradycyjną moralność i obyczaje. Jak? Zmuszając wszystkich bez wyjątku, aby uznali relacje homoseksualne za równie godne zaakceptowania jak naturalne stosunki między kobietami i mężczyznami. Tak więc wywieszenie tęczowej flagi nad gmachem Parlamentu Europejskiego to przejaw nie tolerancji, ale imperializmu. To klasyczny przykład symbolicznej przemocy wobec wszystkich, dla których współżycie par pań i panów nie jest czymś normalnym. Mimo że dla milionów ludzi w Unii Europejskiej zachowania homoseksualne są czymś sprzecznym z moralnością i prawem natury, mówi się tym wszystkim ludziom, że ich głos nie ma znaczenia, nie liczy się. To jest właśnie klasyczny przejaw dyktatury mniejszości i tyranii ideologii. Prędzej czy później, mówią europosłowie, przyjdziemy do was. Nie podoba się wam nowa moralność? To ją wam narzucimy.
Ruch zrzeszający mniejszości seksualne idzie drogą wytyczoną przez marksistów i komunistów. Jedyna różnica polega na tym, że o ile w oczach Marksa całe dzieje były zapisem walki klas, walki uciskających i uciskanych, dla dzisiejszych aktywistów LGBT historia to opowieść o walce płci. Chcą zniszczyć dawny porządek reprezentowany przez chrześcijaństwo, bo nie są w stanie stawić czoła potępieniu moralnemu. Kiedy ostatecznie pokona się dyskryminację? Tylko wówczas, gdy wszyscy, dosłownie wszyscy, uznają, że erotyzm homoseksualny jest równie właściwy i godny szacunku jak relacje mężczyzn i kobiet. W ostateczności celem jest zniszczenie wyrzutów sumienia, a te znikną tylko wtedy, jeśli usunie się odpowiednie instancje. Ewentualnie doprowadzi się do ich, celowo używam tego określenia, zglajszachtowania. Kościół może istnieć, ale tylko jeśli zmieni swoją naukę i zamiast potępiać, zacznie błogosławić.
To, co może się wydawać formą ekshibicjonizmu – nieustanne epatowanie płciowością, ciągłe poruszanie wątków erotycznych – jest jednocześnie formą działalności wywrotowej. Wszędzie, gdzie się tylko da, aktywiści muszą pokazywać, że relacje homoseksualne są tak samo właściwe jak inne. W sprawach pożądania i zaspokajania nie może być żadnego oceniania oraz wartościowania: oto prawdziwy cel ruchu. Z tego punktu widzenia najlepiej, gdyby każdy mężczyzna był choć trochę homoseksualistą, a każda kobieta choć trochę lesbijką. A przynajmniej, żeby publicznie i jasno taką wolę wyrazili.
Dobrze, że przynajmniej część polskich europosłów potrafiła się temu
oprzeć. Szkoda, że takiej odwagi zabrakło innym. Źle to wróży na
przyszłość.
© ℗