Inline HTML

Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych przez firmę Orle Pióro Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (02-222) przy Al. Jerozolimskich 179 oraz podmioty współpracujące, w tym należące do Grupy Kapitałowej Platformy Mediowej Point Group SA, zgodnie z przepisami ustawy z dnia 29.08.1997 roku o Ochronie Danych Osobowych (Dz. Ustaw nr 133 poz.883) w celu realizacji usług oraz w celach marketingowych. Oświadczam, że jestem świadom, iż przysługuje mi prawo wglądu do moich danych osobowych oraz możliwość ich poprawiania i usuwania.

W rzeczy samej

Przestroga na przyszłość

Paweł Lisicki

Czy zawarty w Brukseli kompromis to sukces, czy porażka Polski? Jego zwolennicy wskazują, że nie było innej możliwości. Powołują się przy tym na kilka, całkiem zasadnych, argumentów. Po pierwsze, w sporze z Brukselą Polska nie mogła liczyć, poza Węgrami, na inne państwa. Tym samym jej głos był słaby. Nie można było utworzyć wystarczająco silnej koalicji państw w Unii, które powstrzymałyby zapędy biurokratów do tworzenia federacyjnego państwa. Po drugie, pozycję polskiego rządu dodatkowo osłabiało zachowanie opozycji, która stała się – który to już zresztą raz – narzędziem służącym osłabieniu Polski. Po trzecie, w ostateczności finansowo Polska na porozumieniu zyskuje, co pozwoli łatwiej przetrwać kryzys wywołany pandemią. Po czwarte wreszcie, rząd może pochwalić się dołączeniem do rozporządzenia unijnego „konkluzjami interpretacyjnymi”, które mają chronić Polskę przed nadużyciem ze strony Komisji Europejskiej. Ma to być, mówią zwolennicy porozumienia, zabezpieczenie przed wykorzystywaniem kwestii obrony praworządności do narzucania Polsce ideologii. Więcej w obecnych warunkach ugrać się nie dało – twierdzą. Trzeba się zatem cieszyć z tego, co jest.

Mimo najlepszych chęci trudno mi się z tą argumentacją zgodzić. Po pierwsze, i najważniejsze, kompromis oznacza akceptację zasady „pieniądze za praworządność”. Komisja Europejska będzie mogła zawieszać wypłacenie środków finansowych, powołując się na sytuację (art. 3), w której niezbędne są odpowiednie środki, by przeciwdziałać „naruszeniu zasad praworządności w państwie członkowskim, które wpływają lub tworzą poważne ryzyka dla wpływania na należyte zarządzanie finansami w budżecie UE lub na ochronę interesów finansowych Unii”. Oznacza to, mówiąc po ludzku, że Bruksela dostała do ręki instrument dyscyplinujący i kontrolujący państwa członkowskie. W przeciwieństwie do tego zapisu konkluzje i wytyczne, na które powołuje się Warszawa, nie są prawem. Jedynie odsuwają one od Polski widmo poddania się regułom praworządności, tak jak je rozumie Bruksela.

A

to, jak ją rozumie Bruksela, doskonale pokazują oficjalne przemówienia najważniejszych unijnych urzędników, przygotowane przez komisarzy dokumenty oraz rezolucje PE. Wystarczy sięgnąć do niedawnej mowy o stanie Unii szefowej Komisji, Ursuli von der Leyen, która zdefiniowała prawa podstawowe i strategię Komisji. Zapowiedziała, że już niedługo KE zaproponuje rozszerzenie listy przestępstw w UE na wszystkie formy przestępstw z nienawiści i mowy nienawiści. Oznacza to w praktyce, że wkrótce należy spodziewać się presji na wprowadzenie ustaw, które na przykład zakażą krytycznej oceny różnych niekonwencjonalnych form seksualności, promowanych przez ideologię LGBT. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że szefowa Komisji mówiła, iż „strefy wolne od LGBTQI są strefami wolnymi od ludzkości. I nie mają one miejsca w naszej (europejskiej) Unii”. Nie powiedziała, że w naszej Unii nie wolno publicznie obrażać ludzi wierzących, bo ważniejsze jest, żeby każdy pokazał, kim jest. I temu prawu do wyrażania się ma być podporządkowane wszystko inne.

Dodatkowo powiedziała, że jej celem ma być doprowadzenie do sytuacji, w której „jeśli ktoś jest rodzicem w jednym państwie [Unii], jest rodzicem w każdym państwie”. Biorąc pod uwagę, że w niektórych państwach można być rodzicem w parze homoseksualnej i pary takie mają prawo do adopcji dzieci oraz zdobywania ich od surogatek, deklaracja szefowej oznacza zapowiedź walki z polską odrębnością i tożsamością. Tym bardziej że wszystkie te swoje rewolucyjne pomysły pani von der Leyen uznaje za formę obrony zasad państwa prawa i obrony podstawowych zasad Unii.

W tej sytuacji podporządkowanie się mechanizmowi „pieniądze za praworządność” jest co najmniej nieroztropne. Nie przekonuje mnie też argument, który mówi o kupieniu sobie przez Polskę czasu. Ile? Roku, dwóch lat? Jestem pewien, że lada moment rozpocznie się praca nad przedefiniowaniem mechanizmu w taki sposób, żeby dało się go wykorzystać jako pałkę przeciw polskiej tożsamości kulturowej. Skoro Polacy raz pokazali, że przyparci do ściany nie potrafią się postawić, to spodziewam się szybko kolejnych tego typu ideologicznych działań Unii. Okazanie słabości rozzuchwala.

Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego w takim momencie Polska nie skorzystała z prawa weta ani w lipcu, kiedy pomysł takiego mechanizmu się pojawił, ani obecnie. Weto to naturalny mechanizm obronny, pozwalający wytyczyć granice i utrzymać równowagę w Unii. Jego użycie nie jest aktem straceńca, ale znakiem, że są granice, których nie wolno przekraczać. Takie weto nie oznaczałoby armagedonu, stanowiłoby raczej zachętę do nowego wyważenia reguł gry. Tego, jak one by wyglądały, już się nie dowiemy. Szkoda. © ℗

Spis treści

Spis treści schowaj

Pobierz wersję PDF

Ostatnie wydania

Zobacz archiwum wydań